Xavi czyli chodząca katastrofa dostanie kolejną szansę

25/04/2024 30 Komentarzy

Porażki będą miały swoje konsekwencje – mówił swego czasu Laporta podczas kampanii wyborczej. Tymczasem okazuje się, że Xavi, po tym jak przegrał 4 klasyki z rzędu, co ostatnio zdarzyło się w latach 30 zeszłego wieku, właśnie zostaje trenerem. Mimo iż sam wcześniej zrezygnował. Ten sam Xavi, którego błędy kosztowały Barcelonę 50 milionów za udział w przyszłych klubowych mistrzostw Europy. Mistrzostw, do których Barcelona się nie dostała nie ze względu na przegraną z PSG, ale przegraną z Antwerpią i Szachtarem. Tak, ten sam Xavi co dwa razy nie wyszedł z Ligi Mistrzów z grupy. Gość dostanie kolejną szansą. Bo to nie on, a piłkarze zawiedli. Tyle że to Xavi tych piłkarzy kupował. To on chciał Cancelo, który w tydzień pogrzebał całkowicie sezon. To Xavi chciał Ferrana Torresa. Raphinhę i Lewandowskiego. To nie piłkarze sprawdzani za grube miliony ratowali ostatnio Xaviego, a La Masia z Jamalem, Ferminem a Cubarsim. To Xavi przez pół roku nie potrafił zrozumieć, że musi grać pivotem więc trójkąt Gundo-Pedri-De Joong się jest defensywnie za słaby. Tak, to Xavi sprowadził Marco Alonso, Inigo Martineza i przede wszystkim Oriola Romeu.

I teraz ten Xavi dostanie znowu szasnę. I to w sezonie, gdzie liga mistrzów będzie grana w dwóch grupach każdy z każdym, a Real wzmacnia się Mbappe, Alphonso Davisem i wróci Curtouis. Skończy się jak zawsze: wymówkami, pretensją i zapowiedzią, że teraz się musza wziąć garść. Kto wie, może zrobią nawet wspólnego grilla. Jest gęboko demoralizującym zwłaszcza młodych piłkarzy jak bardzo ten klub przyzwyczaił się do porażek na wszystkich frontach. Jak powoli staje się tak Arsenalem, który dziś, zresztą ze słabszym składem, gra futbol kilka razy lepszy. Dostał Xavi kogo chciał i kompletnie zawiódł. W lidze ledwie jest 2 punkty wyżej do Girony. I teraz w nagrodę dostanie kolejny sezon, za przeproszeniem, do rozjebania. Wyobrażacie sobie, że Real Madryt ma ciągle tego samego trenera, co 4 razy z rzędu przegrywa z Barceloną? No właśnie.

Tradycyjnie masz piątaka możesz postawić bukłaka

https://buycoffee.to/galopujacymajor

Tak, zakaz sprzedaży alkoholu na stacji nie zlikwiduje alkoholizmu w Polsce

19/04/2024 76 Komentarzy

Być może dla wielu będzie to szok, ale owszem, zakaz sprzedaży alkoholu na stacji nie zlikwiduje w Polsce alkoholizmu. Dzień po jego wprowadzeniu, rok po jego wprowadzeniu, dekadę po jego wprowadzeniu, alkoholizm nadal w Polsce będzie istniał. Ba, powiem więcej. Zakaz sprzedaży heroiny, nie zlikwiduje narkomanii w Polsce. A zakaz pedofilii, nie zlikwiduje pedofilii w Polsce. Ona nadal będzie istnieć. 

Tylko głupia sprawa, w zakazie sprzedaży alkoholu (np. na stacjach benzynowych) nie chodzi o zlikwidowanie alkoholizmu w Polsce. Po pierwsze, dlatego, że alkoholizmu, czy w ogóle niemal wszystkie inne niepożądane patologie nigdy nie zostaną całkowicie wyrugowane do zera, a więc „zlikwidowane”. Zawsze zostanie jakiś odsetek alkoholików. Wszelkie pomysły, powinny być ocenianie po tym, na ile ograniczyły skalę zjawiska, które zgodnie z założeniami mieli ograniczać. Po drugie, zakaz sprzedaży alkoholu nie ma nawet ograniczać alkoholików, rozumianych jako alkoholizm ciężki, jak codzienne upijanie się, często do nieprzytomności. Taka osoba oczywiście alkohol sobie kupi. Tak jak heroinista znajdzie heroinę (lub jej zamiennik). A pedofil w końcu gdzieś w sieci znajdzie zdjęcia z dziecięcym porno. Postrzeganie zakazów jako środka mającego zapobiegać (i to z blisko 100% skutecznością) patologicznym zachowaniom przez najbardziej skrajne przypadki, jest jednym z większych błędów w postrzeganiu ich funkcji. Błędów będących fundamentem neolibkowej wyobraźni meblowanej przez lata 90. W końcu, jak Twój sąsiad z naprzeciwka zechce cię naprawdę zabić, to to zrobi, prawda. Ale to nie znaczy, że należy znieść zakaz zabijania albo w sklepie na rogu sprzedawać wyrzutnie rakiet. Bo jak chce zabić to zabije, więc haha zakaz nie działa, zakaz nie działa!

Argument „jak chce się napić, to się napije” jest oczywiście znany zwolennikom ograniczania sprzedaży alkoholu. I oni nawet go podzielają. Tak, jak chce się napić, to się napije. Chodzi o to, żeby mu się właśnie odechciało. Jasne, alkoholikowi w stanie ciężkim zawsze się będzie chciało. Tylko że to jest margines, do którego nie jest adresowany program ograniczania spożycia alkoholu. Program ten jest adresowany przede wszystkim do NIE-ALKOHOLIKÓW.

Chodzi o to, żeby kupno alkoholu było o wiele trudniejsze. Żeby wymagało pewnego wysiłku. Żeby było obarczone pewnym dyskomfortem. Dyskomfortem na tyle wysokim, że wiele osób odpuści kupno alkoholu. Nie będzie im się chciało jechać specjalnie po alkohol do wybranego sklepu, czynnego tylko w określonych godzinach, gdzie sprzedaje się tylko określoną ilość alkoholu. Żeby alkohol nie był dostępny niemal wszędzie, co sprawia, że nie tylko łatwiej po niego sięgnąć, ale że staje się trwałym elementem krajobrazu przez co niemal niewidocznym. Żeby wreszcie osoby pijane, nie mogły na bieżąco dokupywać go więcej i więcej, dobiajać się kolejną dawką a rano pić na kaca. Rzecz jasna zakaz sprzedaży na stacjach to tylko pierwszy krok do stworzenia uniwersum nieprzyjaznego do kupna alkoholu. Krok o tyle istotny, żeby właśnie ograniczyć ten ostatni przypadek, czyli kupowania na dobicie (stacja jest zawsze otwarta, jedźmy na stację).

Pojawia się też wątek jakoby zakaz sprzedaży alkoholu miał spowodować lawinę powstawania melin. To znany i dość zabawny argument „z prohibicji w USA”. Pomijając kwestię tego, że prohibicja ograniczyła spożycie alkoholu (ale miała skutki uboczne wzrostu zorganizowanej przestępczości) trzeba zrozumieć, iż prowadzenie meliny to działalność zarobkowa. Przy tak niskim bezrobociu i tak niskich cenach alkoholu, pomysł, że ktoś zamiast wyspać się do pracy będzie prowadził w domu melinę, by sprzedać przez całą noc trzy piwa i jedną flaszkę i zarobić na tym 20 PLN, jest dosyć odważny. Żadne meliny masowo nie powstaną, tak jak nie powstały w miastach, gdzie wprowadzono, uwaga, prohibicję na sprzedaż alkoholu od 24 do 6 rano. Stosunek nakładu sił do zarobku plus kwestia popytowa sprawi, że melin nie będzie a pijany będzie mógł na stacji co najwyżej kupić sobie kawę na przetrzeźwienie. 

Tradycyjnie, jeśli podobał ci się tekst, nie musisz iść na stację i może postawić kawusię 

https://buycoffee.to/galopujacymajor

Czy Lewica przegrała rzeczywiście przez współpracę z Tuskiem?

08/04/2024 87 Komentarzy

Przyznam, że teoria o tym, jak to Lewica zanika, bo się roztapia w Uśmiechniętej Koalicji Tuska, jest dość atrakcyjna. Zwłaszcza dla takich jak ja, co tej uległości nie popierają. Być może nawet to teoria prawdziwa, jeśli chodzi o przyszłe wybory parlamentarne. Tyle że, mam wrażenie, iż w wyborach samorządowych akurat nie ma ona za bardzo zastosowania.

Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Otóż w poprzednich wyborach samorządowych, Lewica, która nie współpracowała z Tuskiem i była w opozycji a nie w rządzie, dostała niemal identycznie słabiutki wynik do sejmików. A potem podwoiła go w wyborach parlamentarnych. Dlatego mam wrażenie, że problem wyborów samorządowych i Lewicy jest nieco inny niż pozostałe wybory ogólnopolskie, a zwłaszcza parlamentarne. Jeśli bowiem wykręcasz tak samo zły wynik będąc zarówno w opozycji jak i u władzy, to coś innego jest tutaj kluczowym czynnikiem. Z czego innego wynika porażka? Z czego?

Przede wszystkim ze struktury elektoratu Lewicy, której po stopniowym odchodzeniu wyborców SLD, stanowi dziś głównie wielkomiejska „młodzież”. A ten elektorat w wyborach samorządowych brać udziału nie lubi. Przede wszystkim dlatego, że w przeciwieństwie do wyborów parlamentarnych czy na prezydenckich nie możesz jednorazowo zmienić miejsca zamieszkania. Więc musisz tracić pół dnia, a nawet więcej na dojazd do domu rodzinnego, gdzie zwykle młodzi są zameldowani. Gdy dogadasz do tego ładną pogodę, brak straszka PISwoskiego (dyktatura Kaczora) oraz ogólne poczucie, że samorząd albo nie załatwi twoich postulatów albo lewicowi kandydaci nie mają większych szans, to ów elektorat wybiera weekend poza lokalem wyborczym. Zwłaszcza że ostatnie wybory to było tkwienie w długich kolejkach, czego młodsi nienawidzą.

Owa absencja młodych nie dotyczy tylko absencji w dniu głosowania, ale generalnie opuszczania prowincji na rzecz większych miast. A to z kolei oznacza, że brakuje lokalnych struktur, bo nie za bardzo ma kto je tworzyć. Większość młodych wyjechała. Nie ma struktur, nie ma liderów i nie ma wyborców, co z kolei powoduje, że lokalne wybory poniżej dużych miast odbywają się niemal bez udziału Lewicy. I dlatego Tusk nie chce brać jej na wspólną listę. Ów  brak liderów, obok problemów struktury wyborców, jest zresztą problemem znacznie poważniejszym. Na przykładzie Magdy Biejat widać, ile może zdziałać osoba kandydatka. Biejat potrafiła powtórzyć wynik Lewicy w Warszawie, co jest wynikiem przyzwoitym właśnie dlatego, że młodzi gremialnie jednak te wybory zlekceważyli. 

Wreszcie trzecim powodem słabego wyniku Lewicy jest brak jakiejkolwiek siły medialnej. Na prowincji zwykle istnieje lokalny monopol medialny. Media te, często zależne od urzędów i miejscowego biznesu i układów towarzyskich, niekoniecznie chcą wspierać kandydatów, którzy przychodzą z całkowicie lewicowym przekazem. Prowincja ideowo jest o wiele bardziej konserwatywna niż miasta, więc nie dziwne, że mało kto z Lewicy chce się tam kopać z koniem.

Dobra dla Lewicy wiadomość jest taka, że te wybory już przeszłość i w parlamentarnych młodych zagłosuje pewnie jednak więcej (tylko ilu z nich?). Zła jest taka, że nawet polityczna wolta i odejście od Koalicji z Tuskiem raczej nie pomoże Lewicy w kolejnych wyborach samorządowych. Jest Lewica uzależniona od młodego elektoratu, zwłaszcza kobiet. Dlatego w krótkiej perspektywie powinna robić wszystko, aby właśnie te grupę mobilizować. Jednocześnie pojawiają się informacje, że szefem sztabu wyborów do Parlamentu Europejskiego będzie Biedroń, kandydatem na prezydenta być może Gawkowski, a rządowe i sejmowe postulaty Lewicy są przez Hołownie spuszczane w ubikacji. Więc za te 3,5 roku może się okazać, że tym razem młody elektorat nie zagłosuje na Lewicę już nie dlatego, że nie chce im się do domu przyjeżdżać na czas wyborów. Ale dlatego, że nie wierzą, iż Lewica im cokolwiek załatwi. I wówczas to naprawdę może być koniec tego projektu politycznego.

Tradycyjnie, POdoba ci się tekst. Może wrzucić piątaka https://buycoffee.to/galopujacymajor

Frekwencja największym niebezpieczeństwem dla Uśmiechniętej Polski

07/04/2024 23 Komentarze

Nie wiedzą, dlaczego wygrywają więc nie będą wiedzieli, dlaczego przegrywają – ten bon mot, ponoć samego Johana Cruyffa, przypomina się za każdym razem, gdy czytam o tym, jak PiS się już nie podniesie i jak nastąpił jego koniec. Jak Uśmiechnięta Polska wygrywać będzie wszystko. 

Tymczasem PiSma stosunkowo stałą bazę wyborczą. W liczbie głosów nie tracą tak wiele. W 2019 było to 8 milionów głosów. Cztery lata później, w wyborach 2024 było to ponad 7,6 miliona głosów. Tak, PiS przez 4 ostatnie lata swoich rządów, po tych wszystkich aferach, stracił zaledwie 400 tysięcy głosów. Tyle że przy frekwencji 61% w 2019 owe 8 milionów dało PiSowi 43% a przy frekwencji 74% owe 7,6 milionów glosów dało PiSpowi tylko 35% głosów. Tak, to właśnie frekwencja sprawiła, że PiS nie dał rady nie tylko rządzić samodzielnie, ale stworzyć rządu z Konfederacją, której pewnie zaproponowałby premiera.

Dlatego najważniejsza dla Uśmiechniętej Polski groźba, to nie jest wcale kolejna wolta programowa PiSu, czy nawet wolta własnych wyborców Uśmiechniętej Polski. Największym zagrożeniem jest to, iż część wyborców uzna, że nie musi już iść do wyborów. Część z nich nie pójdzie, bo się zniechęci do tego, że nie załatwiono aborcji i innych praw kobiet, związków partnerskich i nie rozwiązano problemów młodych jak mieszkaniówka. Część wręcz przeciwnie, nie pójdzie, bo uzna, że PiS i tak już nie wróci do władzy. Nie ma niebezpieczeństwa „dyktatury”, a obecna władza jakoś sobie radzi.

Słowem, czy się będzie waliło czy paliło, cokolwiek się stanie, PIS zawsze dowiezie minimum 7.5 – 8 mln głosów. Pytanie jest, ile głosów dowiezie Uśmiechnięta Polska. Pół roku po wyborach, po frekwencji widać, że głosów tych jest mniej niż w październiku. Owszem, to inne wybory, ale być może Uśmiechnięta Polska właśnie traci możliwość mobilizowania swojej bazy wyborczej. I za te kilka lata może się okazać, że PiS wykręci dokładnie taki sam wynik 7.6 miliona głosów, tylko przy odpowiednio niskiej frekwencji, to będzie 40% i niemal samodzielna władza. Więc Uśmiechnięta Polska musi szybko wymyśleć, jak znowu straszyć PiSem, tyle że będzie to o tyle trudne, że Sejm, Senat, prezydent, media publiczne, duże miasta a nawet być może TK i NBP będą już Uśmiechnięte i trudno będzie wmówić wyborcom, że grozi im faszyzm.

Tradycyjnie, masz piątak, daj na pundita, co przewidział, że PiS nie upadnie hehe

https://buycoffee.to/galopujacymajor

Co ma wspólnego CPK z ambasadorem Izraela?

04/04/2024 24 Komentarze

Być może najciekawsze (co nie znaczy, że najważniejsze) w sprawie reakcji na zabicie polskiego wolontariusza, który pomagał się tylko w Izraelu, ale także na granicy z Białorusią, jest swoiste zjednoczenie polskiej opinii publicznej. Zjednoczenie od lewaków, prawaków, centraków, libków a nawet niektórych Silnych Razem. Oburzeni, z różnym nasileniem, są niemal wszyscy. No może poza Tomkiem Lisem i Jankiem Hartmanem, którzy są bardziej izraelscy od izraelskich dziennikarzy.

Owe zjednoczenie nie wynika jednak ani z powszechnej niechęci do Żydów, ani z tego, co Izrael robi w Gazie, gdyż nie przypadkiem do tej pory opinia publiczna nie wykazywała przesadnego zainteresowania konfliktem. Powszechność oburzenia wynika z tego, że Polacy reakcjami ambasadora Izraela czują się zlekceważeni, upokorzeni, a nawet pogardzani. Śmiem twierdzić, że jeszcze 10 czy 20 lat temu położyliby uszy po sobie, słuchając pohukiwań ambasadora obcego państwa. Teraz się to już jednak skończyło. Teraz odpowiadają ostro. Teraz reagują. 

Owa reakcja jest wynikiem pewnej rewolucji godnościowej ostatnich lat. Rewolucji, która wynikła z przełamywania imposybilizmu na bardzo wielu polach. Infrastrukturalnym, gdzie budowa autostrady, mostu, gazoportu, nitki metra, lotniska czy nawet kładki przez Wisłę (i to na czas) nie robi już wrażenia, bo tak spowszedniało. Na polu ekonomicznym z 500+, 800+ czy kolejnymi 13 i 14. Na polu prawnym, gdzie nawet konfiskata auta (czyli zabór własności) pijanego kierowcy przeszła bez większych protestów. Polu politycznym z przewodnictwem Radzie Europy przez Tuska czy wzrostem roli Polski jako stacji przesyłowej w wojnie Ukrainy z Rosją. Czy wreszcie na polu konsumenckim, jak te wszystkie paczkomaty, kwiatomaty, pączkomaty (tak, tak) czy e-recepty i e-zwolnienia. Słowem, Polak uwierzył, że coś potrafi osiągnąć albo zmienić. Jeśli dodamy do tego większą częstotliwość podróżowania na Zachód, wynikającą ze stopniowej akumulacji bogactwa, tanich lotów i strefy Schengen oraz jednoczesną stopniową (przez prawicę wyolbrzymianą) zapaść standardu życia owego Zachodu, to dostajemy przepis na aspirujących Polaków. Nagle konfrontacja życia radzącego sobie ekonomicznie Polaka ze standardem życia jego odpowiednika na Zachodzie nie wzbudza już aż takiego szoku. Nagle można porzucić kompleks prowincjusza. Nie tylko ekonomiczny, ale przede wszystkim mentalny.

Ambasador Izraela tego nie zrozumiał. Potraktował Polaków tak jak traktowano ich 20-30 lat temu, gdy nawet wzmianka o polskim antysemityzmie (który oczywiście istnieje) wywołała bojaźń i drżenie. I pokutne przepraszanie. To już się skończyło. Nie, nie dlatego, że wszyscy dziś zjednoczeni Polacy są antysemitami. Ale dlatego, że aspirują do czegoś więcej niż do bycia pouczanym przez obywatela obcego państwa i to w sytuacji, gdy państwo obywatela zabiło im rodaka. Nie do końca rozumie to starsze pokolenie, w relacjach z Zachodem (ale i Wschodem) chowane niczym jamnik pod szafą. Nie do końca rozumieją to dziś politycy. Stąd, równe co u izraelskiego ambasadora, zdziwienie, że argumenty podnoszone przy topieniu CPK niekoniecznie zadziałały. Bo gigantomania, chęć konkurowania z Niemcami, czy technologiczne i finansowe wyzwania to nie są dziś wady, jak myślą ludzie z mindsetem lat 90, ale właśnie zalety. Nie przypadkiem też, jak pokazuje najnowszy sondaż IBRIS, Polacy największą pretensję do UE nie mają o emigrację, ale o… nierówny stosunek UE do poszczególnych członków. Polacy po prostu nie chcą być traktowani jako państwo drugiej kategorii i całkiem otwarcie zaczynają się rozpychać przy stole.

Kto z polityków szybciej zrozumie rewolucję godnościową aspirującego społeczeństwa, ten szybciej zdobędzie ich serca. Póki co jednak, nowa władza nie ma do zaoferowania nic poza nieco cieplejszą niż poprzednio wodą z kranu. A to może się szybko znudzić wyborcom, którzy formułę „Polska wielki projekt” traktują całkiem serio i czekają aż ktoś ją wypełni ambitną treścią. 

 Oczywiście przypominam, że kto ma piątaka, może dać na kawiaka

https://buycoffee.to/galopujacymajor